Z braku lepszego zajęcia w niedzielny poranek wybraliśmy się do Mosznej. Od dawna zachwalano nam tamtejszy park, który podobno wygląda przepięknie, gdy kwitną rododendrony i azalie. Sam zamek słynie ze swoich 99 wież i 365 pomieszczeń.
Po zaparkowaniu (jeszcze były miejsca) i dotarciu do kasy czekała nas pierwsza niemiła niespodzianka. Otóż najpierw trzeba zapłacić za wstęp do ogrodu (28zł za rodzinę 2+2) i można to zrobić tylko gotówką, pomimo, że w obiekcie płacić można kartą, o czym informuje strona internetowa. Później, za zwiedzanie zamku (obowiązkowo z przewodnikiem, 40zł) można już płacić kartą. Udało nam się znaleźć odpowiednią kwotę, ale chyba nie tylko my byliśmy zaskoczeni, niektórzy musieli wracać po pieniądze. Dodatkowo można wykupić wstęp na wieżę (kolejne 34zł), ale czytaliśmy, że nie warto, a stopnie są strome. Młodsza córka wtedy jeszcze nie lubiła takich schodów, zresztą nie spodziewaliśmy się jakichś wyjątkowych widoków. Tak więc całość zwiedzania kosztowała nas 68 złotych, a wersja z wieżami wyniosłaby 102zł. I nie powiem, że były to najlepiej wydane pieniądze.
Zaczęliśmy od zwiedzania zamku, ponieważ przy kasach zaczęły już gromadzić się tłumy. Pani przewodnik zaprowadziła nas do jadalni i opowiedziała bardzo krótko historię zamku i drewnianych róż w kasetonach pod sufitem. Później przeszliśmy do zupełnie pustej sali lustrzanej, w której lustra zastąpiono malowidłami. Przewodniczka na każdym kroku przypominała, że większość wyposażenia została zniszczona i rozkradziona w czasie wojny, a książki i drewniane elementy spalone przez Armię Czerwoną. Tak więc nie mogło nas dziwić, że jest tam tak pusto. Kolejnym pomieszczeniem była biblioteka (z powojennymi regałami i książkami), w której najciekawszy był widok na park. Dalej przeszliśmy do gabinetu, w którym hrabia urzędował i przyjmował interesantów. To było zdecydowanie najciekawsze pomieszczenie, ze względu na jego układ jak i wystawę zachowanych zdjęć i przedmiotów. Niestety nawet obraz przedstawiający hrabiego z rodziną, okazał się być jedynie późniejszą wizją artystyczną, gdyż oryginalne dzieła nie zachowały się.
Kolejnym pomieszczeniem była sala balowa, obecnie przekształcona w salkę teatralną. Co ciekawe, sala ta była wewnątrz budynku i nie posiadała okien, wybudowano więc szklany sufit. Robiłby on wrażenie, niestety przy obecnym sposobie wykorzystania pomieszczenia był on niewskazany. Przykryto go więc niedbale płachtami, co wyglądało bardzo niekorzystnie i skojarzyło nam się raczej z pomieszczeniem podczas prac budowlanych, niż z salą balową hrabiego. Z sali przeszliśmy do kaplicy, która też była zupełnie pusta. Poza krzesłami nie ma w niej niczego, choć przewodniczka powiedziała, że na przykład można wziąć w niej ślub, jeśli chce tego para młoda, wynajmująca zamek na swoje wesele.
Po zakończeniu prezentacji pani przewodnik otworzyła drzwi prowadzące do ogrodu, a wtedy jeden z oprowadzanych zapytał: „To już wszystko? A gdzie reszta?”. I tu usłyszeliśmy pomruk aprobaty dla tego całkiem uzasadnionego pytania. Przyznaliśmy temu człowiekowi rację. Zobaczyliśmy zaledwie sześć (jeśli dobrze liczę) pomieszczeń, nie licząc dwóch korytarzy, przez które szybko przemknęliśmy i zajęło nam to mniej niż pół godziny. Odpowiedź przewodniczki wcale nas nie zaskoczyła. Większość obiektu zaadaptowano na cele gastronomiczno-hotelarskie, a na przykład apartament hrabiego (z oryginalną wanną, w której można wziąć kąpiel) można wynająć za 700 złotych, a my tylko zobaczyliśmy drzwi.
Pierwsze, o czym z żoną zgodnie pomyśleliśmy, to że wycieczka po zamku w Mosznej jest trochę przepłacona. Zupełnie zrozumiałym jest dla mnie brak wyposażenia, czy też wyposażenie nieoryginalne, ale niezrozumiałe jest pokazywanie turystom tak małej części obiektu za dość wysoką cenę (bo trzeba też wliczyć koszt wstępu na teren pałacowo-parkowy). Tym bardziej, że za wstęp na wieżę trzeba płacić dodatkowo.
No trudno, postanowiliśmy skorzystać więc z tego wysławianego bajkowego parku, w którym kwitną azalie i rododendrony. I tu również bardzo się rozczarowaliśmy. Cały ten park to po prostu 500-metrowy prosty deptak, oraz dwie równoległe do niego ścieżki, a obok niezbyt zadbane stawy i XX-wieczna fontanna. Po prostu można przejść go tam i z powrotem. Wzdłuż głównej ścieżki jest kilka grup krzewów azalii i rododendronów, ale też nie w takich ilościach, jakich się spodziewaliśmy. Fakt, że azalie dopiero rozkwitały, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie przyjeżdżamy w najlepszym możliwym momencie. Nie trzeba jednak wielkiej wyobraźni, by zobaczyć, że ten ogród wcale aż tak bajkowy nie jest. A już na pewno nie jest na tyle piękny, by płacić 10zł od osoby za sam wstęp do niego.
Podczas zwiedzania zamku przewodniczka powiedziała, że od lat walczą z pałacem w Pszczynie o zwrot pewnych dzieł sztuki, które pochodzą z Mosznej. Być może to właśnie przypomniało nam o Pszczynie, w której byliśmy dwa lata temu, i być może dlatego zaczęliśmy te zamki porównywać. Wiem, pewnie nie jesteśmy tu obiektywni mieszkając kilkadziesiąt minut od Pszczyny, ale w Pszczynie ogród jest naprawdę duży (15 razy większa powierzchnia), bajeczny, zadbany, a licznymi ścieżkami można spacerować bez przerwy. Za darmo. Płacąc za zwiedzanie natomiast oglądamy większą część pałacu i słyszymy wiele ciekawych historii, a nie tylko narzekań (dosłownie co kilka kroków), że Sowieci to i tamto zniszczyli. Zamek w Mosznej, pomimo, że właścicielem jest Urząd Marszałkowski, jest nastawiony wyłącznie na biznes. Świadczą o tym nawet ceny w budce z „szybkim jedzeniem” obok oranżerii, porównywalne do cen w przeciętnych restauracjach (w samej restauracji jednak nie byliśmy).
Tak więc, naszym zdaniem, pałac ten najlepiej prezentuje się na folderach reklamowych i zdjęciach z lotu ptaka. Żeby go zobaczyć z bliska wystarczy podejść do ogrodzenia przed kasą, a bez wchodzenia do środka straci się niewiele. Wiem, że być może przesadzam, a rozczarowanie wynika z nastawienia. Pewnie i tak, wiedząc to wszystko, pojechalibyśmy tam i zapłacili. Jednak przy tak przesadzonych hasłach reklamowych „polski Disneyland, 99 wież, 365 pomieszczeń, bajkowy, pełen tajemnic” człowiek po prostu zderza się z rzeczywistością, jaką jest architektonicznie ciekawy, ale nie bajecznie piękny zamek, przerobiony na hotel, gdzie turysta może zostawić kilkadziesiąt złotych, a wtedy łaskawie pokaże mu się kilka pomieszczeń i ogród. Wszystkie te zachwalane zamkowe tajemnice zamykają się natomiast w objaśnieniu przez przewodnika, dlaczego wybudowano akurat 99 wież. Powód tego zresztą też okazał się bardzo prozaiczny, wynikało to z opłacalności – więcej wież to większy prestiż, ale przy 100 wieżach właściciel musiał ponosić dodatkowe koszty, m.in. utrzymywać garnizon.
Swoją drogą, gdy wychodziliśmy, przy kasie stał już całkiem spory tłum turystów, a w ogrodach było tłoczno. Chyba nie znaleźlibyśmy przyjemności w wynajmowaniu pokoju w tak oblężonym zamku-hotelu i przeciskaniu się do swojego pokoju przez grupy zwiedzających.