Sztramberk, inaczej Stramberk lub Štramberk, to jedno z tych miast, o których mało kto wie, że koniecznie trzeba je zobaczyć.
Po raz pierwszy byłem tam wiele lat temu, ale wtedy zobaczyłem zaledwie jaskinię i rynek. Teraz wybraliśmy się z rodziną. Moja żona znów zaplanowała trasę, która obejmuje wszystko, co trzeba widzieć. Do tego szlak wyglądał na całkiem przyjemny i odpowiednio długi (8 kilometrów).
Do Sztramberka mamy ze Śląska niedaleko – półtorej godziny (90km). Na dodatek da się tam dojechać bez kupowania winiet. Wystarczy jechać A1 przez Gorzyczki do Ostrawy (od 1.1.2019 odcinek znowu bezpłatny), a później na Petrvald i Mosnov w kierunku lotniska.
Od razu po wjeździe do miasta bardzo nam się spodobało. Wąskie, kręte górskie uliczki, stare domy położone zaraz przy drodze, ładne widoki. Zapowiadało się ciekawie. Na miejscu zaparkowaliśmy w pobliżu szkoły, przed samym wejściem do „sadu narodowego” (myślałem, że to park narodowy, ale chyba jednak nie). Parkingi kosztują tam 50 koron za cały dzień i pomimo pogodnej soboty nie było z nimi problemu.
Jaskinia Szipka
Po wejściu do parku skierowaliśmy się w górę, do jaskini Szipka (Šipka). To dosłownie 5 – 10 minut spaceru schodami. Sprzed wejścia do jaskini można zobaczyć Sztramberk w całej okazałości. Sama grota nie jest jakaś nadzwyczajna, ma może z 30-40 metrów długości, ale ciekawe jest w niej coś innego. Odnaleziono tam kości 8- 10-letniego neandertalskiego dziecka sprzed 35000 lat. Poza tym znaleziono tam tysiące kości takich zwierząt jak nosorożec, lew jaskiniowy, mamut, lampart czy renifer. Sam wstęp jest bezpłatny i można przejść przez całą jej długość, aż do krat, które odgradzają coś jakby drugie, częściowo zasypane wyjście.
Kamieniołom
Po wyjściu skierowaliśmy się w górę, nadal czerwonym szlakiem, którym planowaliśmy zatoczyć niewielkie koło. Po drodze mija się kilka pomników i obelisków, a w okolicy posągu z herbem Czech skręciliśmy w prawo – na szczyt wzgórza. Tam znajduje się punkt widokowy – Vyhlídka na Kotouč.
Widok nie jest nadzwyczajny, bo częściowo zasłonięty przez drzewa, ale stamtąd schodzi się dalej, w stronę drugiego, znacznie lepszego punktu widokowego, obok czynnego kamieniołomu. Tuż obok ścieżki jest tam kawałek ogrodzenia z miejscem na furtkę (ale bez furtki) i tabliczką informującą o zagrożeniu i zakazie wstępu. Jeśli kogoś taka tabliczka odstrasza, może ten płot po prostu obejść od prawej strony i wtedy wejść już bez żadnych zagrażających życiu tabliczek. Całość sprawia wrażenie „jasne, wchodź, ale jak zlecisz to sam jesteś sobie winny”. Nikt też chyba specjalnie się tym nie przejmuje, bo dosłownie wszyscy przechodzili na drugą stronę. A naprawdę warto. Jest tam mała polanka, a za nią kilkudziesięciometrowa przepaść i kamieniołom. Widoki są fantastyczne. Całe ryzyko to oczywiście przepaść, ale wcale nie trzeba podchodzić blisko krawędzi, żeby wszystko widzieć. Trzeba tylko mieć rodzinę pod kontrolą.
Od punktu widokowego skierowaliśmy się w lewo, nieco w dół, drugą ścieżką, aby obejść wzgórze dookoła. Mija się tam schody, które prowadzą do drugiej jaskini (Jurova jeskyně). Jest ona znacznie mniejsza od jaskini Szipki. Nie weszliśmy tam, bo akurat harcerze mieli tam jakieś zgromadzenie. Zresztą w tym dniu na harcerzy natykaliśmy się wszędzie – Mieli jakieś zawody i zabawy. Sama jaskinia jest mała i nawet nie wiem czy da się wejść, czy tylko zerknąć do środka.
Po powrocie do jaskini okrężną trasą poszliśmy w stronę samochodu i skrzyżowania z główną drogą. Naszym kolejnym celem była Kamenárka.
Kamenarka
Idąc główną drogą w stronę centrum, jakieś 100 metrów od skrzyżowania z drogą prowadzącą w stronę jaskini, naprzeciw jedynego w tym miasteczku bankomatu i hotelu „Gong”, skręciliśmy w prawo. Nie ma tam żadnego szlaku, ale na mapach jest zaznaczona droga. Taki skrót. Jest to wąska dróżka, idzie się pomiędzy budynkami a asfalt kończy się 20 metrów dalej. Po chwili utwardzona droga się skończyła i mieliśmy trochę wrażenie, że weszliśmy komuś na podwórko, ale działki były odgrodzone. Doszliśmy do bramy ogrodu botanicznego (po prawej) ale to nas nie interesowało, za to ciekawie zrobiło się po lewej. Jest tam wejście do „Přírodní památka Kamenárka” – czyli po prostu pomnik przyrody Kamenarka. Jest to pozostałość kamieniołomu, który był czynny już w średniowieczu, a zakończył działalność na przełomie XIX i XX wieku.
Weszliśmy na polankę, pośrodku której znajduje się malutkie jeziorko (Sribrne Jezirko), a nad nim wznoszą się dwa piętra skał. Jeziorko przypominałoby raczej gigantyczną kałużę, gdyby nie ustawione obok tabliczki informujące o występowaniu tam rzadkich płazów, mieszka tam na przykład wąż – gniewosz plamisty. Niestety tym razem żadnego węża nie spotkaliśmy na swojej drodze. Rozwiązaliśmy za to zagadkę pochodzenia gigantycznych kamiennych obrazów, które dawno temu ludzie tworzyli w różnych częściach świata. Po wizycie tutaj i zobaczeniu, ile różnych napisów jacyś ludzie (pewnie młodzi) poukładali z kamieni, można nabrać pewności, że i wtedy robiono to z nudów i dla zabawy.
Na oba piętra skalne można się oczywiście wspiąć, co dla młodszej córki uwielbiającej „wspinaczkę” było dużą atrakcją. Ze szczytu był bardzo ładny widok, niestety nie na sam Sztramberk, ale za to na kamieniołom i góry.
Z punktu widokowego skierowaliśmy się na północ, do miejsca nazwanego „Lípa u Panny Marie” (rozwidlenie ścieżek, pomnik, ławeczki) po czym poszliśmy na północ zielonym szlakiem, gdzie czekał na nas kolejny cel – szczyt Bílá hora.
Biała Góra
Szczyt Białej Góry nie jest jakimś imponującym miejscem, ale skoro już mieliśmy cały dzień na Sztramberk, warto było i tam pójść. Na górze znajduje się otwarta w 2000 roku wieża widokowa, a wejście na nią kosztowało 80 koron za dwoje dorosłych i dwoje dzieci. Wchodzi się na wysokość 24 metrów. Widok nie zrobił na nas dużego wrażenia (może po prostu zbyt dużo tych wież ostatnio). Bardzo dobrze widać Beskidy, ale tuż przy wieży jest las i rosną wysokie drzewa, które zupełnie zasłaniają nieco bliższe rejony no i aż chciałoby się móc zobaczyć Stramberk. Oczywiście nie twierdzę, że nie warto tam wchodzić, bo na pewno jest to jeden z obowiązkowych punktów wycieczki, tyle, że według nas nieco mniej widowiskowy. Szczególnie po widokach z obu kamieniołomów – położonych niżej, ale tuż nad urwiskami. Dla nas – ciekawe. Jeśli ktoś jedzie tam ze względu na miasto – już mniej.
Sztramberk
Z wieży widokowej skierowaliśmy się na północ, nadal szlakiem zielonym, po czym skręciliśmy na rozwidleniu w lewo (szlak zielony i niebieski) w stronę centrum Sztramberka.
Od tej strony do miasta wchodzi się bardzo ładnymi i ciekawymi uliczkami, a tuż przy wieży Truba przechodzi się przez bramę. Niestety do wieży dotarliśmy o 12.00, a akurat o tej porze zaczyna się półgodzinna przerwa obiadowa (zresztą nie tylko tam). Postanowiliśmy więc czas ten przeznaczyć na obiad. Ponieważ zabrakło nam gotówki, a tam naprawdę nigdzie nie można płacić kartą, musieliśmy wrócić się pół kilometra do jedynego bankomatu. Wykorzystaliśmy to na pooglądanie miasteczka i przejście się bocznymi uliczkami. Miasto jest naprawdę ładne. Przy okazji po raz kolejny stwierdziliśmy, że w Czechach funkcjonuje bardzo dużo małych, tradycyjnych sklepików – i to nie tylko tam, w miejscowości turystycznej. Takie zwyczajne sklepiki – spożywcze, z chemią, firanami i różne inne, wydają się funkcjonować całkiem nieźle. Chyba nie ma tam aż tylu supermarketów co w Polsce.
Stramberk świętuje w tym roku dwoje 660-lecie. Nie wiem, czy to w związku z tym, ale na runku była impreza. Występował zespół złożony z rockmanów-emerytów grających głównie Beatlesów. Oprócz tego jakaś profesjonalnie wyglądająca ekipa przygotowywała na wielkiej „patelni” gigantyczne, 2-metrowe „sztramberskie uszy” (pomagali sobie palnikami). Pieczono też świnię, a na straganach sprzedawano różne przysmaki.
Sztramberskie uszy to lokalny smakołyk, który można kupić w każdym sklepiku w cenie 35 koron za paczkę. To cienkie chrupiące ciastko zawinięte w rożek. Wydawało mi się, że to coś w stylu pszczyńskich „oblatów”, za którymi nie przepadam, ale te uszy mają delikatny smak piernika i nawet nam smakowały. Naprawdę warto spróbować. Jak głosi legenda, po przegonieniu Tatarów odnaleziono w ich obozie worek solonych uszu obciętych niewiernym jako dowód dla władcy. Na pamiątkę tego zaczęto wyrabiać takie właśnie ciastka zwane uszami.
Tak więc po obejrzeniu kilku uliczek, wybraniu pieniędzy i zerknięciu przez drzwi kościoła św. Jana Nepomucena (tylko przez drzwi, bo kościół również był zamknięty na czas przerwy obiadowej) ruszyliśmy coś zjeść. Wybraliśmy położony na rynku stary browar przekształcony częściowo w restaurację. Zapowiadał się nieźle i chyba tylko tam, wewnątrz, można było dać uszom (tym naszym własnym, nie sztramberskim) odpocząć od czeskiej interpretacji starego rocka. Jedzenie było nawet niezłe, nie trzeba było długo czekać pomimo pełnego obłożenia, a ceny też były przystępne – bardzo zbliżone do polskich. Za cztery dania i jedno piwo zapłaciliśmy 620 koron. To o 50zł taniej, niż tydzień wcześniej w restauracji na Równicy za bardzo podobny zestaw! Co trochę mnie jednak zaskoczyło – w restauracji znajdowały się metalowe kadzie z przyklejonymi kartkami „nie dotykać, gorące”. Niestety jednak piwo nie pochodziło od nich. Zarówno te, które znalazłem w menu, jak i wystawione w plastikowych butelkach na wystawie, były wyprodukowane w Pilznie. Tak czy inaczej i jedzenie i piwo było dobre, a knajpę można polecić – tym bardziej, że to faktycznie historyczne miejsce, ceny normalne a obsługa sympatyczna.
Wieża Truba
Na sam koniec zostawiliśmy sobie najbardziej charakterystyczną budowlę Sztramberka – wieżę Truba, zwaną również Okrąglakiem. Była ona elementem średniowiecznego zamku, z którego obecnie pozostały jedynie ruiny. Samą wieżę trochę przebudowano na początku XX wieku, dobudowując dach i przekształcając ją w wieżę widokową.
Ponieważ po wcześniejszej nieudanej próbie zdobycia wieży schodziliśmy na rynek schodami, postanowiliśmy sprawdzić inną trasę. Według mapy tuż obok kościoła znajdują się schody, a nad nimi kreska oznaczająca ścieżkę. W rzeczywistości jednak schody się skończyły i dało się przejść tylko wąską ścieżką między płotami. Akurat mieszkaniec, starszy pan, sadził kwiatki i powiedział nam po czesku „dzień dobry” z uśmiechem na twarzy, nie wiem czy tylko z grzeczności, czy też pomyślał sobie „o, ci to się zgubili, nawet u nas w takim małym miasteczku się da”. Ale przeszliśmy, później trochę wspinaczki po skałkach (mimo wszystko jakieś ślady ścieżki tam były), po drodze jeszcze jakieś ruiny i już byliśmy pod wieżą.
Żeby się do niej dostać trzeba kupić bilet. Kosztował nas on 80 koron (2+2) czyli niedużo, problemem jednak było to, gdzie go kupić. To znaczy niekoniecznie był to problem dla nas, bo już wcześniej zrobiliśmy rozeznanie, ale później zarówno czescy jak i polscy turyści pytali nas gdzie można zapłacić za wstęp. Otóż przed bramkami trzeba wejść do budynku po lewej przez ganek do środka, a tam w wielkiej pustej sali przy ladzie stoi pani i sprzedaje bilety. Niby blisko, ale przy samej bramce można mieć wątpliwości gdzie go kupić i czy na pewno można tam wejść.
Wieża Truba okazała się być naprawdę świetnym punktem widokowym. Było z niej świetnie widać miasto na tle gór. Można przejść drewnianym „balkonem” zawieszonym pod szczytem, a jeszcze wyżej można wyglądać przez okienka. Na dodatek w jednym z okien odpoczywał jakiś drapieżny ptak. Świetne miejsce i już dla samych widoków z „Truby” warto Sztramberk odwiedzić. Na dodatek nie jest to droga wycieczka. Za wszystkie wstępy i parking zapłaciliśmy 290 koron, czyli niecałe 50 zł.
Cała wyprawa była bardzo ciekawa. Dla nas była to tylko półtorej godziny drogi i w tym promieniu to naprawdę jedno z najciekawszych miejsc do zobaczenia. Jeśli ktoś mieszka na Śląsku to jest tam blisko i grzechem byłoby nie odwiedzić tej miejscowości, a dla osób z dalszych stron – warto tam wpaść chociaż na dwie-trzy godziny przy okazji dłuższych wycieczek (można nawet darować sobie Białą Górę), lub zaplanować jeszcze coś innego w tym rejonie Czech. Na dłuższą, całodniową wyprawę, poleciłbym zdobycie góry Radhost, która leży całkiem blisko Stramberka, a o której napiszę innym razem.
Łącznie z przerwami i obiadem spędziliśmy tam prawie 5 godzin i przeszliśmy 8 kilometrów. Jeśli komuś nie zależy na Białej Górze (my po prostu chcieliśmy zagospodarować czas i zobaczyć tak dużo, jak się da) to wystarczyłyby dwie godziny.