Na pierwszy ogień poszło Sarajewo. To miasto, które już od pierwszej wizyty w Bośni chciałem zobaczyć, ale nigdy nie było po drodze. Dlaczego Sarajewo? Ponieważ czytałem, że jest zupełnie inne od większości europejskich miast, tym bardziej, jako stolica. Po drugie, pamiętam doskonale relacje z wojny na Bałkanach, byłem wtedy nastolatkiem. Interesowałem się trochę motywami i przebiegiem tej wojny, to też był powód, dla którego chciałem zobaczyć Bośnię.
Właściwie zwiedziliśmy już południową część kraju, Hercegowinę, przy okazji podróżowania po Chorwacji. Północ okazała się jednak być zupełnie inna. Nie tylko pod względem ukształtowania terenu – południe jest górzyste, ale przypomina bardziej południe Chorwacji. Mało zieleni, dużo skał. Północ natomiast to mnóstwo gór, trochę jakby nasze Beskidy, ale niższe i dużo bardziej gęste, góra obok góry. Znacznie mniej zabudowane, wręcz dziewicze. I do tego bardzo zielono. Bardzo ładnie.
Inny kraj
W Bośni i Hercegowinie przywitał nas celnik, który wyjątkowo długo i wnikliwie studiował nasze dowody i zieloną kartę. Tak się przynajmniej zdawało, bo przyglądając mu się można było odnieść wrażenie, że zupełnie go to nie interesuje i po prostu rozmawia ze swoim kolegą. Po wjeździe od razu zacząłem pilnować prędkościomierza, ponieważ naczytałem się o wielu historiach, że policja zatrzymuje tam turystów bez powodu, po czym jakiś powód zmyśla, żeby wysępić łapówkę. Na przykład, że niby przekroczyło się prędkość kilka kilometrów wcześniej. Na początku 100-200 euro, ale że takiego nie ma nawet w taryfikatorze, to schodzi do „mandatu turystycznego” 10-20 euro bez kwitka. Tak więc wolałem nie dawać im dodatkowych powodów do zatrzymania. I tu pierwsze, co mnie zaskoczyło. Tam wcale nie tak łatwo jechać zgodnie z przepisami, bo drogi, pomimo że zaskakująco dobre, są fatalnie oznakowane. Tabliczka z nazwą miasta najwyraźniej nie oznacza automatycznie, że to teren zabudowany, bo tuż za tabliczką znajduje się dodatkowy znak „50”. Ale co z tego, skoro często nie ma znaków likwidujących to ograniczenie, albo tabliczek z końcem miejscowości? Co gorsza, dobry asfalt zniechęca do wolnej jazdy 🙂
Tunele. Przed Sarajewem jest długi tunel w remoncie, niezbyt ciekawy korek przed nim, za to przejazd tym tunelem przypominał trochę przejazd czynną kopalnią. Rusztowania, wzmocnienia, niewykończone ściany i ludzie pracujący nad nami. Co jednak robi wrażenie na kierowcy, to tunele za Sarajewem, bliżej granicy z Czarnogórą. Są to tunele wykute w skale, z naturalnym stropem, bez wzmocnień. Jak w jaskini. Na dodatek bez oświetlenia. Niektóre z nich są kręte i mają kilkaset metrów. Naprawdę nie chciałbym, żeby w takim miejscu popsuł mi się samochód. Ale wrażenie całkiem fajne. W Czarnogórze też zdarzają się nieoświetlone tunele, ale raczej krótsze, często też mają wykute świetliki.
Kolejne co nas bardzo zaskoczyło, to kierowcy kamikaze. Jeszcze nigdzie, nigdy nie widziałem, żeby ludzie tak niebezpiecznie jeździli! I to tak masowo! Wiadomo, że zdarzają się wariaci. Wiadomo, że gdzieniegdzie kierowcy przepisy mają w nosie i wszystkie auta są poobijane, a jazda pod prąd czy zaparkowanie na rondzie to nic zaskakującego (np. południowe Włochy, czy Albania). Ale tu było naprawdę niebezpiecznie. Wyprzedzanie na najgorszych możliwych zakrętach, z zerową widocznością, po kilka samochodów na raz, to norma. W ciągu tych kilku godzin kilka razy otarliśmy się o czołówkę i kilka razy bylibyśmy świadkiem wypadku samochodu, który nas (jadących prawie przepisowo) wyprzedzał. Ci kierowcy nie są niegrzeczni, nie trąbią, nawet dziękują jak się im ustąpi. Ale jeżdżą, jakby im życie nie było miłe. To było aż śmieszne, można było odnieść wrażenie, że niektórzy specjalnie czekają z wyprzedzaniem do najgorszego momentu. I tak jak u nas przy drogach od czasu do czasu zdarzają się znicze, tam przy drogach stawia się małe pomniki – niewielki cokół z tabliczką pamiątkową, zawierającą obowiązkowo zdjęcie i dane zmarłego, lub całej rodziny. Różnica jest taka, że znicze u nas zdarzają się sporadycznie. Tam, szczególnie w górach, chyba nie ma zakrętu bez takiej tabliczki. Czasem jest ich wiele, dosłownie co kilkanaście metrów.
Kolejne zaskoczenie: ilość meczetów. Naprawdę nie spodziewałem się, że jest ich tam aż tak dużo. Na południu owszem, zdarzały się, ale tu – nawet w najmniejszych wioskach widać minarety, a w nieco większych miejscowościach nawet po kilka. Wiele z nich to nowe obiekty, co widać na przykład po nowoczesnych oknach.
Następne co zauważyliśmy, to ilość uszkodzonych po wojnie domów. Na całej trasie, od granicy aż do autostrady przed Sarajewem zobaczyć można mnóstwo budynków z widocznymi dziurami. Często są tylko zalepione, ale wciąż widoczne. Nie wiem czy się nie mylę, ale te dziury wyglądają mi na jakieś pozostałości ostrzału artyleryjskiego czy też odłamków po takich wybuchach. Podobne widziałem w zniszczonych muzułmańskich miejscowościach w Chorwacji w 1997 roku. Jest ich jeszcze w północnej Bośni naprawdę dużo.
Nie wiem też, czy odnieśliśmy dobre wrażenie, ale wydaje nam się, że ogólnie północ kraju jest biedniejsza, niż południe. Północna – aż do przedmieść Sarajewa. W przeciwieństwie do Serbii, gdzie biedniejsze wydaje się południe.
I jeszcze jedno, co mnie zaskoczyło. Przejeżdżając przez kraj kilka razy przekraczamy granicę dwóch z trzech autonomicznych części federacji: Republiki Serbskiej oraz Federacji Bośni i Hercegowiny. Za każdym razem wjeżdżając do pierwszej z nich wita nas duża tablica informacyjna, że oto wjeżdżamy do Republiki Serbskiej. Nie wiedziałem, że podział jest aż tak widoczny, że aż informuje się o tym na tablicach. Dopiero później zacząłem o tym czytać i przekonałem się, że dla turysty to niezbyt dostrzegalne, ale podział między narodami jest olbrzymi. Myślę, że moją kolejną lekturą będzie książka Hervé Ghesquière „Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie”. Zaraz, ale przecież w Polsce przejeżdżając z jednego województwa do drugiego, również witaj się nas tablicami, może moje (i autora wspomnianej książki) spostrzeżenia są jednak zbyt daleko idące?
Sarajewo. Europejska stolica, nieeuropejskie miasto.
Tak więc, mimo tych wszystkich „drogowych kamikaze” i kilku patroli policji, dotarliśmy do Sarajewa. Przede wszystkim trzeba było zaparkować gdzieś w okolicach Starego Miasta. Parkowanie przy drodze właściwie odpadało. Ulice są tam wąskie, miejsc mało, na dodatek jest podział na strefy – a w „zerowej” można parkować tylko do trzech godzin. Nam był potrzebny parking na całą dobę, a do tego najlepszy jest któryś z parkingów podziemnych. Wybraliśmy ten pod hotelem „Evropa” (25KM za dobę), niestety zabrakło miejsc. Na szczęście przy drodze można wypatrzeć zielone tabliczki świetlne informujące o wolnych miejscach na parkingach. Trafiliśmy na jeszcze lepszy parking, bliżej hotelu, pomiędzy budynkami. Cena jak wszędzie – 20 marek konwertybilnych, czyli 10 euro za dobę. Udało się, jedno z ostatnich miejsc. Tu, w odróżnieniu od innych miejsc, pan nie chciał zaakceptować euro, trzeba więc było skoczyć do bankomatu. Kiedy wróciłem, parking był już pełen, a niektórzy stawali blokując inne samochody i… zostawiając kluczyki parkingowemu, by w razie czego przestawił auto. I to całkiem niezłe bryki na obcych rejestracjach! Cóż, ja bym aż takiego zaufania mimo wszystko nie miał.
Nasz hotel, a raczej hostel o nazwie MAK, znajdował się w Starym Mieście, tuż przy katedrze. Wejście do niego było – delikatnie mówiąc – interesujące. Trzeba było wejść na dziedziniec. Na początku obskurne przejście, po bokach sypiący się tynk i zardzewiałe kraty. Kilka od dawna nieczynnych sklepików. Schody w dół do sex-shopu. Ale my idziemy dalej. Punkt bukmacherski. Skręcamy w lewo. Trzy kolejne punkty bukmacherskie. Wszędzie zwisające kable, graffiti i sypiący się tynk. Salon tatuażu. Po prawej znów schody w dół, tym razem do punktu masażu tajskiego. Ale my skręcamy w lewo. To byłaby idealna sceneria do filmu. Tym razem w prawo, a tam punkt ksero będący jednocześnie recepcją hostelu. Sama część mieszkalna oddzielona od reszty kratą zamykaną na noc. Za tą kratą złe wrażenie minęło. „Menadżer hostelu”, jak sam się przedstawił, okazał się być bardzo sympatycznym człowiekiem, porozmawiał z nami, a sam pokój był w miarę czysty, wyposażenie i łóżka wyglądały na prawie nowe, a cena była nieduża – 44 euro za cztery osoby. Jak na jeden z najtańszych noclegów w centrum, na jedną noc, warunki naprawdę przyzwoite. Jeśli ktoś szuka taniego hostelu z prywatną łazienką (bo w innych tanich jest wspólna), polecam Hostel MAK. Można też przenocować równie tanio poza Sarajewem, ale i tak dochodzi dojazd i szukanie parkingu, więc chyba nie warto. Lepiej od razu na miejsce i do pysznej kolacji wypić sobie piwo 🙂
Po zameldowaniu poszliśmy zwiedzać. Oczywiście w sobotnie przedpołudnie na ulicach były już tłumy. Od razu rzuciła nam się w oczy kolejna „egzotyczna” dla nas rzecz. Wiele kobiet nosi tam hidżaby. Szczególnie dużo młodych, 20-30 letnich, ubranych całkiem normalnie – młodzieżowo, ale z zawiązanymi na głowach chustami. Gdzieniegdzie mijaliśmy też kobiety w czarnych burkach. Upał, kobieta tak zasłonięta, że nie widać nawet jej oczu, ogląda modne ciuchy w bardzo drogim, markowym sklepie. Spod nakrycia wystają tylko wysokie adidasy i długie dżinsy. Obok jej mąż i dzieci, modnie ubrani w krótkich spodenkach i ciemnych okularach, tak dla kontrastu, dopasowani do pogody. To wszystko, w połączeniu z krajobrazem starej części Sarajewa, uliczkami przypominającymi bardziej tureckie targowisko, niż stolicę europejskiego kraju, niskimi fasadami sklepików i minaretami na tle gór, sprawiało niesamowite wrażenie. Jakbyśmy przenieśli się do zupełnie innego świata.
Ta wzmianka o nieeuropejskiej atmosferze, odbieranej przeze mnie jak najbardziej pozytywnie, absolutnie nie przekreśla europejskości miasta. Widać tam sporo biedy, zniszczonych budynków pamiętających poprzedni ustrój, a wojna ich nie oszczędziła. Jednak równie dużo dzieje się. Dużo budynków jest w trakcie renowacji, deptaki są przebudowywane, a tłumy turystów, przyjemnych knajpek i drogich sklepów świadczą o tym, że miasto żyje i ma się coraz lepiej.
Po krótkim spacerze postanowiliśmy coś zjeść. Ceny były przyzwoite, ale postanowiliśmy jeszcze poszukać nieco dalej od głównych deptaków i tłumów. Daliśmy się skusić naganiaczce, która pokazała nam prawie pustą restauracyjkę w bocznej uliczce. Restauracja nazywała się „Dulagin Dvor”, znajdowała się przy ulicy Dulagina 10 i jak teraz czytam, istnieje od 1923 roku. Zamówiliśmy trzy dania, dwa Ćevapi i grillowanego kurczaka dla dzieci. Jedzenie było wspaniałe. Ćevapi uwielbiam (trochę jak nasze śląskie „karbinadle”, tylko bardziej doprawione), ale to było najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłem. Mięso było zapieczone w pysznym chrupiącym chlebie. Niestety zwykle do Ćevapi podają frytki. To była wielka odmiana. Dzieciom tak smakowało, że zjadły wszystko, a ja zostałem z kurczakiem. Na przekąskę też był chleb, również chrupiący, ale zupełnie inny. I zniknął błyskawicznie. Za trzy porcje i piwo zapłaciliśmy tylko 13 euro! Jak widać te liczne opinie o pysznym jedzeniu i niskich cenach w Sarajewie mają swoje uzasadnienie. To pewnie zmieni się z napływem turystów, jest ich coraz więcej a i miasto się rozwija (wspomniane widoczne remonty dróg i deptaków). Na razie jednak jest tanio i pysznie, więc korzystajmy!
Trochę pospacerowaliśmy uliczkami starego miasta. Zwiedziliśmy katedrę, zobaczyliśmy też meczety, ale tylko z zewnątrz. Niespecjalnie ciągnie nas do środka, nie byliśmy też odpowiednio ubrani. Widzieliśmy już kilka, więcej nie musimy. Zobaczyliśmy jedną z „sarajewskich róż”, co też mnie ciekawiło. To miejsca, gdzie pociski z ostrzału artyleryjskiego zabiły co najmniej trzy osoby. Pozostałe dziury w chodniku zalano czerwonym wypełnieniem. Obejrzeliśmy też studnię przy bazarze Baščaršija, po czym podreptaliśmy na najsłynniejszy punkt widokowy – Žuta Tabija, czyli Żółta Twierdza. To ruiny przerobione na otwartą restaurację, można tam jednak wejść i z muru podziwiać wspaniałą panoramę miasta. Całkiem niezły widok jest też nieco niżej, tuż ponad cmentarzem muzułmańskim, gdzie chowano głównie ofiary wojny. Później udaliśmy się w stronę kolejki. To taka ciekawostka, kolejka gondolowa prowadząca na szczyt wzgórza, z dolną stacją w centrum stolicy. Została ona zniszczona w czasie wojny, ale niedawno odbudowano ją.
Po drodze zobaczyliśmy kolejną ciekawostkę, dwa śluby obok siebie. Dwie pary robiące sobie ślubne zdjęcia. Jedna muzułmańska, druga w bliższych naszej tradycji strojach. Dwie pary, zupełnie różne, które będą razem żyć, zapewne też zupełnie odmiennie.
Do stacji kolejki nie dotarliśmy, gdyż dopadła nas gwałtowna ulewa. Schroniliśmy się pod drzewem i obserwowaliśmy, jak inna para młoda wraz z gośćmi weselnymi przejeżdża przez miasto. Wszyscy trąbili, dosłownie każdy samochód przez całą drogę, nikt nie zatrzymywał się na światłach, po prostu konwój uprzywilejowany. Myśleliśmy, że to taki pojedynczy przypadek, ale później widzieliśmy więcej takich sytuacji, także w Czarnogórze. Takie widocznie musi być huczne bałkańskie wesele 🙂
Kolejki specjalnie żal nam nie było. Kolejkami linowymi wozimy się dość często, a ze zdjęć dostępnych w internecie wywnioskowałem, że widok na Sarajewo aż tak dobry nie jest. Szczególnie, że turyści płacą za tą przyjemność znacznie więcej, niż miejscowi. Na pewno widok z góry nie dorównuje temu z Żółtej Twierdzy. Trochę więc pokrążyliśmy po mieście. Wstąpiliśmy na Most Łaciński, na którym rozegrał się słynny zamach, od którego rozpoczęła się I Wojna Światowa. Niedaleko znajduje ratusz oraz „przekorny dom” – budynek, który w ciągu kilkuset lat dwukrotnie przenoszono, cegła po cegle, na przeciwną stronę rzeki. A to trzeba było zrobić miejsce na meczet, a to na ratusz. Teraz jest tam restauracja.
I na tym właściwie zakończyliśmy wizytę w stolicy Bośni i Hercegowiny. Tak, można by zobaczyć to jeszcze więcej. Obiekty pozostałe po Igrzyskach Olimpijskich, nową część miasta, tunel służący do kontaktu ze światem w czasie oblężenia, muzea, ale nam jeden dzień wystarczył właśnie na tyle. I tyle wystarczyło, by poczuć klimat tego niezwykłego, bałkańskiego ale i nieeuropejskiego jednocześnie miasta. Miasta, którego nie można postawić na jednej półeczce z Warszawą czy Rzymem, ani tym bardziej zapomnieć. Chciałbym tam jeszcze kiedyś wrócić, choćby na jeden dzień. Opuszczając miasto spełniłem jeszcze jedną moją zachciankę i wydłużyłem sobie trasę przejeżdżając ulicą Smoka z Bośni, bardziej znaną w świecie jako „aleja snajperów”, w poprzek której jak pamiętam opancerzone wozy UNPROFOR kursowały by osłaniać cywilów chcących przejść na drugą stronę. Teraz czytam, że wojna nie była czarno-biała, że muzułmanie też strzelali do muzułmanów, albo prowokowali ostrzał szkół czy szpitali. Ale na razie miasto zostawiamy za sobą i jedziemy dalej, na słoneczny urlop.
Tuż za Sarajewem znów przywitała nas tablica „Witamy w Republice Serbskiej”, a krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty, drogi coraz bardziej kręte, widoki coraz ciekawsze, a wioski coraz biedniejsze. I tak podążaliśmy wzdłuż rzeki Driny. W pewnym momencie asfalt się skończył na kilka kilometrów, a na drodze pojawiło się stado krów, które nie zamierzało nam ustąpić, aż w końcu dotarliśmy do przejścia z Czarnogórą w miejscowości Scepan Polje. Tam znowu zaczyna kwitnąć turystyka, widać tabliczki reklamujące spływy po Tarze i zjazdy tyrolką.