Sobota + dobra pogoda = góry. Tym razem wybór miał w końcu paść na Babią Górę, ale główne auto w serwisie, sprzeczne prognozy pogody, a za kilka dni wyruszamy w długą trasę. Padło więc na Stożek Wielki (979 m.n.p.m.) niedaleko Wisły. Stożek Wielki, zwany Stożkiem, a przez młodszą pociechę ochrzczony Porożkiem. To kolejny ze szczytów wymagany do „Małej Korony Beskidów”, którą nasze dzieci zdobywają. Ostatnio trochę opadły z sił i chęci, dlatego łatwa trasa + McDonald’s + basen na zachętę. Tak, wolelibyśmy ryby w osławionej smażalni przy „wiślance”, ale trudno. Dzieci swoje prawa mają.
Trasa wyglądała na łatwą (9 km), ale też średnio ciekawą. Oczywiście sam fakt górskiej wycieczki i zdobycia szczytu zawsze jest ciekawy, ale oczywiście na Stożku rewelacji spodziewać się nie mogliśmy. Muszę jednak stwierdzić, że wyprawa okazała się bardzo udana, także pod względem widoków.
Nasza trasę zaczęliśmy od parkingu przy ulicy Zjazdowej, przy rozwidleniu dróg, kawałek za przystankiem. Sympatyczny staruszek skasował od nas 10zł (wszystkie parkingi tam są prywatne i płatne). Był jeszcze jeden parking nieco dalej, ale podejście było znaczniej bardziej strome i przez chaszcze. Tu natomiast pierwszy odcinek przebiegał drogą z płyt ażurowych. Zresztą w naszym planie zrobienia „kółka” nie miało to znaczenia. Tak więc zielonym szlakiem wspinaliśmy się w górę. Dość długo szliśmy utwardzoną drogą z płyt betonowych, a później całkiem niezłą szeroką ścieżką.
Główną zaletą wybranego szlaku było to, że pod górę szliśmy z dość dużym, ale jednostajnym nachyleniem. Na drogę powrotną natomiast wybraliśmy szlak bardziej zróżnicowany, ale znacznie dłuższy. Większość trasy przeszliśmy samotnie, dopiero przed szczytem spotkaliśmy troje turystów. Jeśli chodzi o widoki, to chyba tylko w jednym miejscu można na jakieś liczyć, gdyż większość ścieżki przebiega w lesie. Na szczycie widoków nie ma w ogóle, gdyż są zupełnie osłonięte przez las. Tuż poniżej jest jednak schronisko, które okazało się być bardzo ciekawe.
Schronisko na Stożku obchodzi właśnie 95 lat, co widać – jest to duży, stary, drewniany budynek. Już po wejściu czuć charakterystyczny zapach starej drewnianej chaty, który pamiętam z dzieciństwa (z wizyt u babci w rodzinnym domu w Limanowej). Również układ pomieszczeń jest chyba typowy dla starszych schronisk – trzeba przejść przez kilka pomieszczeń, żeby dotrzeć do części jadalnej. W schronisku jest bardzo miła atmosfera i obsługa. Spodziewaliśmy się, że nie będzie tam wielu turystów, ale jednak razem z nami było tam kilka grup i stale ktoś się przewijał. Oczywiście nie było to tłumy, jak na popularnych szlakach, ale byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Większość turystów stanowili Czesi. I jeśli stwierdziłem, że wcześniej nie było widoków, tutaj braki zostały nadrobione, bo z umieszczonych na zewnątrz stolików rozpościerał się wspaniały widok.
Powrót zaplanowaliśmy szlakiem czerwonym, a kilkaset metrów od schroniska zeszliśmy na szlak niebieski. Mogliśmy przejść czerwonym na Kyrawicę i Kiczory, byłoby niewiele dalej, ale nie chcieliśmy już bardziej męczyć (i zniechęcać) dzieci. I ta ścieżka była wyjątkowo przyjemna. Łagodny spacer lasem w dół. Najciekawsza okazał się odcinek tuż przed Mraźnicą. Te miejsce zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Stwierdziliśmy, że wygląda zupełnie nie jak w Beskidach, ale jak w wyższych górach. Niskie krzewy, niewysokie jeszcze drzewka, kamienista droga i fantastyczny widok. Nawet samo skrzyżowanie dróg i ścieżek (a jest ich tam aż siedem!) na Mraźnicy wyglądało imponująco.
Później zeszliśmy przez wieś Mraźnica aż do drogi i to była zdecydowanie najmniej ciekawa część trasy (w sukurs przyszły nam gry słowne). Po dotarciu do samochodu oceniliśmy wycieczkę raczej wysoko, młodsza córka dała 10/10 (co oznacza, że się podobało w granicach 7/10). Starsza natomiast dała 2/10, co również, sądząc po minie, oznaczało minimum 6/10, ale przecież 12-latka czegoś takiego nigdy nie przyzna, bo w jej samoocenie prestiż sięgnąłby dna.
Reasumując: świetny plan na niezbyt wymagającą, nieco ponad 9-kilometrową sobotnią wycieczkę. A przy okazji pieczątka GOT.
PS. W schronisku wypatrzyliśmy plakat z rodzinną grą terenową „beskidzka5”. Trzeba poprosić o książeczkę i zdobywać naklejki za odwiedzenie różnych miejsc. Po wnikliwym przestudiowaniu warunków zabawy uznaliśmy jednak, że nie warto, a ja uznałem, że zasługuje to na odrębny wpis. Cała zabawa polega na odwiedzeniu różnych miejsc w pięciu gminach: Brenna, Istebna, Szczyrk, Ustroń, Wisła. Po przeczytaniu zasad uznaliśmy jednak, że książeczka posłuży nam raczej za informator, bo sam konkurs jest dość trudny i nie do końca zgodny z naszymi górskimi planami. Żeby dostać smycz, wystarczy odwiedzić kilka popularnych miejsc. Ale dalej już nie jest tak prosto. Trzeba nie tylko chodzić po górach, ale też brać udział w różnych wydarzeniach. Punkty dostaje się na przykład za odwiedzanie płatnych wystaw czy nawet… za opłatę klimatyczną! Tak więc żeby mieć szansę na główną nagrodę trzeba wydać kilkaset złotych i zaliczyć atrakcje, które niekoniecznie interesują każdą rodzinę. A główne nagrody są bardzo „rodzinne”, bo jest to kilka 2-osobowych (!) pobytów w górskich hotelach. Tylko jedna z nagród przewiduje noclegi dla całej rodziny! Konkurs od początku do końca jest albo nieprzemyślany, albo przemyślany jako próba ożywienia pewnych mniej atrakcyjnych miejsc i imprez. Nieudana próba. Dla miejscowych to nudne i nie warte zachodu. Dla tych, którzy mają stosunkowo niedaleko (jak my) – część atrakcji już zdążyliśmy zwiedzić, inne nas nie interesują. Dla osób z dalszych rejonów Polski – niewykonalne, bo pewne imprezy odbywają się w różnych terminach. Cóż, pozostaniemy jednak przy naszych odznakach PTT / PTTK.
Galeria